„Piotruś Pan” – recenzja

2014-10-29 19:27:00 Andrzej Matras

„Piotruś Pan” sprawia satysfakcję zarówno dzieciom jak i dorosłym, i to nie tylko mamom i tatom towarzyszącym swoim synom i córkom na przedstawieniu, ale i takim osobom jak ja, to jest dorosłym, którzy przyszli do teatru bez dzieci, dla samej przyjemności obcowania z dobrą literaturą.

Na „Piotrusiu Panie” byłem w sobotę 2 czerwca, następnego dnia po Dniu Dziecka. Przedstawienie było więc prezentem kaliskiego teatru (oczywiście finansowanym przez rodziców) dla dzieci i był to prezent jak najbardziej udany – mali widzowie, którzy zapełniali większość sali, bawili się znakomicie; myślę, że większość z nich stanie się stałymi gośćmi kaliskiego teatru również wtedy, kiedy dorośnie.

„Piotruś Pan” sprawia satysfakcję również dorosłym, i to nie tylko mamom i tatom towarzyszącym swoim synom i córkom na przedstawieniu, ale i takim osobom jak ja, to jest dorosłym, którzy przyszli do teatru bez dzieci, dla samej przyjemności obcowania z dobrą literaturą.

Jak wiadomo, „Piotruś Pan” Barriego jest nie tylko piękną bajką dla dzieci, lecz również bardzo mądrą książką dla dorosłych. Książką o magii dzieciństwa, a jednocześnie o potrzebie wyrastania z tego dzieciństwa i o tym, jak niektórzy z nas nie są do tego zdolni. Znakomitym pomysłem reżysera było obsadzenie w rolach trzech chłopców w Nibylandii – Milczka, Drobina i Stalówy – dwóch panów w wieku, hm, dość zaawansowanym i jednego w wieku średnim, ale za to z brodą (przepraszam aktorów, ale sam też już nie jestem pierwszej młodości i uważam, że mam prawo do takich uwag). Jest to wbrew dotychczasowej praktyce w ekranizacjach filmowych i adaptacjach teatralnych, w których zaginionych chłopców grali przeważnie aktorzy kilku- lub kilkunastoletni (a raczej takich udający), ale przecież, biorąc pod uwagę treść sztuki, może być to logiczne. Jeśli zaginieni chłopcy wypadli z wózków i trafili do Nibylandii już jakiś czas temu, wiele lat mogło upłynąć od tego czasu do przybycia tam mającej im „matkować” Wendy (jestem bardziej przyzwyczajony do angielskiego brzmienia tego imienia, niż „Wandy”, która to polska forma została przyjęta na kaliskiej scenie). A przy tym taki zabieg reżyserski stanowi znakomitą ilustrację jednego z głębszych przesłań sztuki – refleksji o duszy dziecka, która przynajmniej częściowo tkwi w nas do końca życia, i o tym, jak wielu z nas nie potrafi wyzwolić się (czy powinniśmy?) z tej dziecięcości.

Takich ukrytych znaczeń w „Piotrusiu Panie” jest oczywiście o wiele więcej, bibliografia poświęcona powieści i sztuce liczy tysiące pozycji analizujących książkę z punktu widzenia literaturoznawstwa, psychoanalizy i innych nurtów w psychologii, feminizmu itp. I tak w „Piotrusiu Panie” znajdziemy refleksje nad odmienną strukturą psychiczną dziewcząt i chłopców, mężczyzn i kobiet, nad roli matki i kobiety w rodzinie i społeczeństwie (nawiasem mówiąc, z tego powodu książka często była obiektem krytyki w środowiskach feministycznych). Znajdziemy też obraz miłości, miłości kobiety do mężczyzny, nieodwzajemnionej i przede wszystkim niezrozumianej przez niego, miłości, która często łączy się z poświeceniem i bólem, czego wyrazem jest zazdrość Dzwoneczka wobec Wendy, Wendy wobec Tygrysiej Lilii. Nad scenami takimi jak poświęcenie się Dzwoneczka, który sam zjada nieświeżą ostrygę, aby ustrzec Piotrusia przed śmiercią, i na skutek tego umiera, albo pełna bólu reakcja Wendy na próby uwiedzenia Piotrusia przez Tygrysią Lilię („to ja idę do domu”), czytelnicy i widzowie przeważnie się prześlizgują jako należącymi tylko do bajki, ale przecież jeśli odrzemy je z tego bajkowego sztafażu i dotrzemy do ich rdzenia semantycznego, zdamy sobie sprawę z ich prawdziwego znaczenia, sceny takie okażą się naprawdę przejmujące. Wreszcie, rozpatrując tę miłość z punktu widzenia psychoanalizy, znajdziemy w niej coś jeszcze bardziej niepokojącego – relacja Wendy z Piotrusiem jest relacją nieodwzajemnionej miłości, ale jest też relacją matki z synem, zachodzi więc pytanie, czy nie występuje tu miłość kazirodcza i kompleks Edypa.

Należą się słowa uznania dla reżysera, że nie zatracił tych znaczeń, wielkie brawa należą się też aktorom, szczególnie Szymonowi Mysłakowskiemu w roli tytułowego bohatera i Izabeli Beń w roli Wendy, za to że tak dobrze przedstawili je na scenie. Zarówno Szymon Mysłakowski jak i Izabela Beń odgrywają przygody głównych bohaterom popisowo, sprawiając radość dziecięcej widowni, ale potrafiąc wskazać też na treści dostępne tylko dorosłym.

Co mi się natomiast w sztuce nie podobało? Mam tylko dwa zastrzeżenia, o jednym pisała już Mija w poście z 21 października. Mam na myśli przedstawienie Indian i Tygrysiej Lilii. Indianie w kaliskim „Piotrusiu Panie” wcale nie wyglądają jak Indianie ze stereotypowych wyobrażeń, lecz raczej jak jakieś murzyńskie plemię z głębi Afryki. Nie wiem, dlaczego scenograf właśnie tak zaprojektował ich kostiumy; chyba nie chodziło jednak o przełamywanie wspomnianych stereotypów, lecz po prostu o upodobnienie ich strojów do kostiumu ich księżniczki – Tygrysiej Lilii, która znowu wcale nie jest pięknością (jak w książce), lecz jakimś połączeniem kocmołucha z demoniczną femme fatale. Domyślam się motywów scenografa i reżysera – Tygrysia Lilia jako rywalka Wendy w zabiegach o względy Piotrusia jest oczywiście postacią negatywną, ale czy trzeba było to w ten sposób podkreślać? Myślę, że właśnie gdyby uwydatnić jej urodę, wyszłoby to spektaklowi na dobre – dylematy Piotrusia Pana i konflikt między Wendy a Tygrysią Lilią stałyby się po prostu bardziej wiarygodne, a ich dramatyzm wyrazistszy.

Druga sprawa to krokodyl prześladujący kapitana Haka. Nie chcę urazić chłopców, którzy wcielili się w niego w kaliskim teatrze, (trochę bezładne) chodzenie z wieloczłonową dekoracją po scenie sprawiało im na pewno frajdę, krokodyl w powieści i sztuce jest jednak tak ważną postacią, że reżyser powinien poświęcić mu więcej uwagi. Krokodyl w powieści może być interpretowany w sposób literacki: jako fatum niczym z greckiej tragedii ciążące na kapitanie Haku, metafizyczny: jako bezlitosny Bóg, surowo lecz sprawiedliwie karzący grzeszników, wreszcie w duchu filozofii egzystencjalnej: jako nieubłagany upływ czasu przypominający nam o sobie tykaniem zegara i wreszcie „pożerający” nas w momencie śmierci; nawet jednak jeśli odrzucimy takie krytycznoliterackie interpretacje i przyjmiemy, że krokodyl to po prostu budzący grozę krokodyl, należało właśnie podkreślić tę grozę. Wystarczyłyby tu drobne zabiegi: niewielkie zdyscyplinowanie chłopców, aby trzymali szyk i krokodyl nie „rozłaził” im się na scenie, spowolnienie tykania budzika, który obecnie tyka zbyt szybko, oraz przearanżowanie muzyki (i może też słów) piosenki, aby rzeczywiście wywoływała nastrój grozy. O reakcje dziecięcej widowni nie ma co się obawiać. Dzieci lubią strach w bajkach, jeśli tylko się one dobrze kończą.

Mimo tych dwóch zastrzeżeń przedstawienie w kaliskim teatrze oceniam wysoko. Jeśli mają Państwo małe dzieci, wybierzcie się na nie z nimi koniecznie; jeśli nie, tak jak ja, też warto.

(Recenzja po raz pierwszy opublikowana na portalu „Calisia” w czerwcu 2012 r.)

Jeśli spodobał Ci się nasz artykuł,

wrzuć nam coś do kapelusza :)

Wesprzyj jednorazowo

Wdzięczny Zespół Calisia.pl

Przeglądaj artykuły z 16 lat istnienia portalu Calisia.pl - od 2007 roku do dziś !

Opinie użytkowników:

Te artykuły mogą cię zainteresować