Samotnie dookoła świata - tydzień czwarty wyprawy Bartka Czarcińskiego

2016-07-25 16:42:00 red

24 dnia rejsu jestem na Atlantyku i jest po prostu pięknie. Woda ma lazurowy kolor. Jest krystalicznie czysta. Nie ma znaczenia czy dzień pochmurny, czy pełen słońca. Kolor atlantyckiej wody powala. Do tego wszystkiego znalazłem się na Atlantyku w momencie gdy księżyc zbliżał się do pełni, więc nocą jest równie magicznie. Nawet nie przeszkadza mi fakt, że przy takich jasnych księżycowych nocach nie widać świecącej dookoła wody! Wystarczy mi, że kurs Perły przez część nocy jest idealnie skierowany na księżyc i płyniemy jak gdyby po księżycowej autostradzie, co nawet przy słabym wietrze daje nam wrażenie nabierania prędkości – relacjonuje kapitan Bartek Czarciński z samotnego rejsu dookoła świata.

kapitan Bartek Czarciński
kapitan Bartek Czarciński

Dobrze, ale czy zmieniło się życie na pokładzie Perły od wyjścia na Atlantyk? Zmieniło się i to diametralnie! Zacznijmy od początku. Pierwszy dzień naszej Atlantyckiej przygody był dość szary i pochmurny. Nastrój na pokładzie był jednak bardzo dobry. Dwie rzeczy się do tego przyczyniły.

Po pierwsze patrząc na mapę byliśmy już na Atlantyku, a to właśnie z nim wiążą się moje najlepsze wspomnienia żeglarskie i tu czekałem na lekkie wynagrodzenie dotychczasowego orania morza w poprzek (jak dobrze, że człowiek ma tak krótką pamięć, bo już, jak przez mgłę pamiętam męki Kanału). Tu też czuł się najlepiej kapitan Henryk Jaskuła w swoich rejsach, do tego stopnia, że w którymś momencie wymarzył sobie zorganizować rejs, w którym przez rok pływał by tylko po Atlantyku! Oczywiście non stop :)

Po drugie mimo tego, że wiatr w ogóle nie zamierzał zmienić swojego kierunku i dalej mieliśmy pod wiatr, nasz kurs zaczął zbliżać mnie do następnego celu – Madery.

Gdy wspominam przejście przez Morze Północne i Kanał Angielski, jestem bardzo zadowolony, że jedyną ofiarą o jaką wystąpiło morze była 1/5 Bandery i jedna łyżka. Dość łagodnie nas potraktowały te burzliwe i targane prądami wody.

Ekran AIS (urządzenia do śledzenia innych statków), dosłownie, z każdą godziną zaczął robić się pusty. Alarm kolizyjny włączał się sporadycznie. To duża odmiana po wodach gdzie alarm aktywował się z taką częstotliwością, że musiałem się mocno pilnować, żeby odruchowo go nie wyłączyć. Przyjąłem strategię kapitana Jaskuły, jeżeli chodzi o przejście Zatoki Biskajskiej. Nie ścinać od razu na południe, tylko odpłynąć kilkadziesiąt mil na zachód. Dzięki temu z każdą milą oddalałem się od głównego ruchu statków. Pierwszą noc przespałem w całości. Od 2400 do 0900. Oczywiście z krótkimi przerwami, żeby sprawdzić co się dzieje dookoła. I tak było przez cały pierwszy tydzień na Atlantyku. Życie na pokładzie, chociażby dzięki regularności snu zmieniło się nie do poznania. Jak doskonale wiadomo, do dobrego łatwo się przyzwyczaić i drżę chwilami na moment kiedy wrócę na wody Kanału i Morza Północnego.

Drugi raz spróbowałem podjąć wyzwanie uregulowania planu dnia. Gdy to piszę mija już 5 tydzień i dalej nie mogę się przekonać, że sztywne ramy czasowe mają sens. Jeszcze mam czas na testy, więc nie stresuję się tym bardzo.

Dzień 25

Pierwszy dzień w całości na szerszej wodzie Atlantyku. Dokładniej na granicy Zatoki Biskajskiej. Ocean przywitał nas bardzo przyjaźnie. Ładny wiatr z północnego zachodu. Jeszcze nie od rufy, ale pierwszy raz mogliśmy odpaść od wiatru i nie płynąć na granicy łopotu żagli. Dookoła zrobiło się również bardzo kolorowo. Przypomniał o sobie piękny kolor oceanu. Po południu pojawili się bracia Delfiny (określenie to zaczerpnąłem z kapitana Jaskuły, bo bardzo mi pasuje do tych morskich ssaków). Dokładnie widziane były tego dnia dwa razy. Za pierwszym nieśmiało podpłynęły, i po chwili zrobiły odwrót. Tak jakby chciały sprawdzić co my za jedni. To swoją drogą ciekawe stworzenia. Widzę je kolejny raz w swoim życiu. Były nawet momenty gdy ich obecność nie robiła już na mnie wrażenia po kilku godzinach eskorty. Jednak za każdym razem gdy się pojawiają to witam je z uśmiechem od ucha do ucha. Mają w sobie dużo magii! Tym bardziej ucieszyłem się gdy zaczęły podpływać po raz kolejny tego dnia. Z każdą chwilą było ich coraz więcej i zaczęły płynąc przed dziobem Perły. Byłem pewny, że przy naszej niewielkiej prędkości znudzą się i odpłyną szybko. Nic bardziej mylnego. Gdy zwalnialiśmy, one zawracały, odpływały za rufę jakieś 100-200 metrów, a później, wyskakując co chwila, wracały przed dziób. Piękny to był spektakl. Co ja piszę! Zawsze piękne przedstawienia dają ci nasi wodni bracia. Nie muszę dodawać, że tak jak po dobrym spektaklu w teatrze, człowiek nabiera chęci do działania, tak i ja poczułem moc po spotkaniu z delfinami. Gdy po południu wiatr zaczynał przygasać wziąłem się za produkcję wody. Wyciągnąłem na pokład odsalarkę i zacząłem pompować. Po godzinie z zegarkiem w ręku uzbierało się dobre 5 litrów. Ja przy tym nie czułem większego zmęczenia. Odsalarka, którą mam na pokładzie działa na zasadzie odwróconej osmozy. Znaczy to tyle, że składa się z dwóch podstawowych elementów: z ręcznej, wysokociśnieniowej pompy i półprzepuszczalnej membrany. Pompa pod dużym ciśnieniem tłoczy wodę i jej część przechodzi przez membranę, która zatrzymuje sól i większość minerałów jakie zawiera woda. Pozostała woda słona zostaje wyrzucana na zewnątrz. W godzinę udało się wyprodukować 5 litrów wody słodkiej o składzie podobnym do wody destylowanej. Takiej wody nie można pić w dużych ilościach, ponieważ grozi to pozbyciem się z organizmu minerałów. Na szczęście, tuż przed rejsem spotkałem w Chorwacji Witka, który zajmował się produkcją wody do akwariów, między innymi do Akwarium Morskiego w Gdyni. Podsunął mi pomysł, że mogę zastosować mineralizator. Brzmiało bardzo poważnie. Okazało się, że taki mineralizator to przepływowy filtr, który kosztuje 25 zł i woda przepływając przez niego wzbogaca się w minerały. Wystarcza na ponad 3000 litrów. Trzeba go jednak przepłukać, czego nie zrobiłem na lądzie. Postanowiłem więc pierwsze 20-30 litrów przeznaczyć na kąpiel i pranie. Wszystko było by pięknie, gdyby po 5 litrach odsalarka się nie rozsypała! Dosłownie. Można powiedzieć wybuchła mi w rękach. Pompuje sobie spokojnie, zadowolony z 5 litrów, a tu nagle buch! Wyskoczył jakiś zawór. Dobrze że odbił się od nadbudówki na rufie i został na pokładzie. To zawsze jakieś pocieszenie, że może się uda naprawić. Lekko zdenerwowany schowałem wszystko i poszedłem spać, stwierdzając, że nic już mi dzisiaj nie wyjdzie.

Dzień 26

Po drugiej przespanej nocy podczas rejsu ze snu wybudziło mnie słońce. Dookoła zrobiło się cichutko, wiatr zamilkł. Wczoraj jeszcze żwawo płynęliśmy pod wiatr i towarzyszyła temu odczuwalna fala. Dzisiaj morze zastygło, a właściwie, mogę napisać, że ocean stanął w miejscu. Razem z nim stanęliśmy i my. Jedynie niewielka martwa fala powodowała, że żagle tłukły się uderzając to w maszt to w liny stalowe. Dla swojego zdrowia psychicznego i oszczędzając niczemu nie winne żagle, zrzuciłem je i sklarowałem. Klar to ogólnie mówiąc porządek. Sklarować coś to nie inaczej jak zrobić z czymś porządek. Bez żagli zrobiło się bardzo, ale to bardzo cicho. Trochę zapomniałem o dość niebezpiecznej przygodzie z odsalarką. Korzystając z okazji ładnej pogody postanowiłem wziąć prysznic. Mam taki czarny worek do którego wlewa się wodę, ona się ogrzewa od słońca i mamy ciepły prysznic. Odmierzyłem 2 litry wczoraj wyprodukowanej wody słodkiej (na bogato, biorąc pod uwagę, że do tej pory raz na 3 dni kąpałem się w szklance wody). Wystawiłem worek na słońce. Przy okazji zacząłem się zastanawiać co może być nie tak z tą odsalarką. Mam dwie takie same i trochę części zapasowych, ale tego zaworku nie mam na pokładzie. W takich chwilach jak ta bardzo się cieszę, że co tylko się dało zabrałem podwójnie właśnie na takie okoliczności. Jednak po chwili radości, przychodzi zwątpienie, że teraz mam już tylko jedną sprawną odsalarkę, a przecież dopiero mija pierwszy miesiąc. Muszę poważniej przemyśleć zbieranie wody deszczowej. No dobra! Czas zacząć korzystać z dobrodziejstw cywilizacji! Napisałem maila do producenta odsalaraki w USA i Szwajcarii, ze zdjęciem i opisem co się dzieje. Zobaczymy. Trochę podbudowany, choć ten mail to prawdopodobnie tylko odroczenie wyroku, ale jednak nadzieja jest, zabrałem się do prac pokładowych. Stoimy, a nawet cofamy się z prądem. Lekko buja łódką. Cisza dookoła. Wiatru zero. Nie ma co, trzeba sprawdzić co tam słychać na maszcie. W końcu trochę nas wytrzepało do tej pory. Dzięki Panu Mirosławowi Marciniakowi, który prowadzi jeden z najlepszych w Polsce, zakładów zajmujących się takielunkami jachtów i żaglowców, nowy maszt zyskał lekkie stopnie. Nawet nie wiecie jak się cieszyłem, wchodząc po raz pierwszy na morzu na maszt Perły. Wszedłem jak po drabinie, po drodze nie stwierdzając że nic niepokojącego nie widzę. Jedynie lampa trójsektorowa zamontowana na Topie (na samej górze masztu) okazała się zaparowana od środka. Czyli jest nieszczelna. Trochę mnie to zasmuciło, ponieważ jest to nowa lampa, założona w Świnoujściu, a kosztująca nie mało bo blisko 1500 zł! Zasmuciło mnie to nie tyle, że może się popsuć bo mam jeszcze 2 zapasowe, ale tym, że coraz delikatniejsze produkuje się dzisiaj rzeczy. Nawet jak nie oszczędzacie i chcecie mieć coś dobrego renomowanej firmy, z atestami, co za tymi idzie drogo, ale wierzycie w bezpieczeństwo, to i tak może się okazać, że jest to kiepski produkt. Takie smutne czasy. Ciężko o dobre, wytrzymałe rzeczy. Poza lampą wszystko inne w porządku. Rozejrzałem się z góry dookoła. To tylko 9-10 metrów wyżej, a jednak wszystko wygląda inaczej. Czuć jakoś bardziej masy wody, które mnie otaczają. W oddali zobaczyłem fontannę wody. Daleko, bardzo daleko, ale właśnie dlatego sądzę, że musiał być to wieloryb. Szara plamka i fontanna. Tak, na pewno to był wieloryb. Dobrze, że tak daleko, bo mało który wieloryb jest mniejszy od Perły, a my wolimy się trzymać z dala od tych dużych, pięknych, stworzeń. Po maszcie przyszła kolej na przegląd okresowy Mariana. Okazało się, że nic mu nie dolega. Trzeba było poprawić jedynie prowadzenie linek sterujących rumplem. Ocierały się o ścianki kokpitu. To jedna z tych rzeczy, których nie zdążyłem zrobić przed wypłynięciem. Nie obyło się bez wiercenia. Najbardziej biedne były Mewy, które myślały, że jednak zechce je dokarmić, gdy wrzucałem drewniane wióry do morza. Szkoda mi się ich zrobiło, gdy okazało się, że to nic jadalnego. Zabijały się między sobą o te trociny, dając przy tym głośny spektakl. Zrobione. Wstawiłem w ścianki ograniczające kokpit metalowe krążki, przez które linki samosteru przechodzą gładko. Na koniec tych prac zrobiłem się głodny, więc zacząłem szukać czegoś na obiad. Niestety w tym ciepłym dniu przypomniała o sobie rozlana ropa pod kokpitem. Nie było rady. Wyrzuciłem wszystko i wymyłem. Zadowolony z pracowitego dnia zjadłem zamiast obiadu kolację.

Dzień 27

Wiatr ruszył się! Jedziemy ostro do wiatru, ale za to zaczyna się serfowanie po falach Atlantyku, bo te coraz większe. Po dobie bez fali, ciężko się przyzwyczaić do tego, ze znowu buja i to dość mocno. Nie mam na myśli choroby morskiej, bo ta mnie jeszcze w tym rejsie nie dopadła, ale niewielką niepewność. W nocy fala dalej jakby się rozbudowywała, a że szła od rufy łódką buja prawo-lewo. Nie ma co ukrywać, że nie codziennie jest się na Oceanie Atlantyckim, na małym jachcie zbudowanym w środku Polski. Tu nas, czyli Perły i mnie, razem nie było jeszcze, więc człowiek zaczyna się zastanawiać…

Dzień 28

Noc jednak minęła spokojnie, a ja zdążyłem się przyzwyczaić do większej fali. Perła nic sobie z niej nie robiąc ładnie produkowała, przez całą noc mile. Od rana upragniony wiatr z rufy! Rozpoczynam testy kolejnych żagli. Dzisiaj mamy perspektywę wiatru wiejącego całkowicie od rufy. Zrzucam grota a z pod pokładu wyciągam genue. To taki większy fok i właśnie z fokiem stawiam na tak zwanego motyla oba żagle. Fok z lewej burty, a genua z prawej. Żeby na fali żagle nie przeskakiwały, nie próbowały zamienić się miejscami zabrałem ze sobą dwa wytyki, którymi przytrzymuje żagle na właściwiej stronie. Bardzo ładnie ciągnie nas ten zestaw. Marian ma bardzo mało roboty, praktycznie Perła jedzie sama. Nie ma to jak wiatr z rufy! A w Sopocie na molo o godzinie 1200 czasu polskiego wystartowały regaty Sailbook Cup 2016. Najważniejsze długodystansowe regaty w Polsce. Dla nas tym ważniejsze, że poprzednia edycja regat Sailbook Cup była pierwszym morskim testem Perły. Przypadkowo zdobyliśmy też drugie miejsce w klasie Open 2 i to przypływając na zaszczytnym ostatnim miejscu. Jednak bardzo miło wspominam chrzest morski Perły, na łaskawym wtedy Bałtyku.

Dzień 29

Wiatr trochę siadł. To dobra okazja do wyciągnięcia lekkiego żagla, na pełne wiatry – genakera. To największy jaki mam na pokładzie. 35 metrów kwadratowych! Dla porównania grot i fok, podstawowe żagle na których startowałem mają razem około 22 metrów.
Wiatr siadł, my dalej idziemy swoje 4-5 węzłów. Ogłaszam wolną sobotę i cieszę się z pięknych okoliczności przyrody. Do wieczora jednak uspokaja się jeszcze bardziej i wytracamy prędkość. 2150 UTC około 590 mil do Madery.

Jeśli spodobał Ci się nasz artykuł,

wrzuć nam coś do kapelusza :)

Wesprzyj jednorazowo

Wdzięczny Zespół Calisia.pl

Przeglądaj artykuły z 16 lat istnienia portalu Calisia.pl - od 2007 roku do dziś !

Opinie użytkowników:

Te artykuły mogą cię zainteresować